piątek, 21 grudnia 2012

Niezrozumiały wybór

Dlaczego hip-hop? W zasadzie nie, z całej kultury już dawno został tylko rap i "5 element".

Jeszcze raz.

Dlaczego rap?

Jak to mówią "dobry chłopak z dobrego domu". Najbardziej by chyba pasowało, żebym słuchał rocka (tego z eski oczywiście). No bo zbyt inteligentny na jakieś popowo - elektroniczne łupanki, no ale nie przesadzajmy z klasyką. Jak znalazł dla klasy średniej - rock. Tymczasem nie, ja wybieram muzykę bloków, jointów, alkoholu, biedy i całej patologii. Ba, nawet niespecjalnie ukrywam się z tym wyborem. Wciągam szerokie spodnie, wrzucam luźną koszulkę, jeszcze te dziwne buty na centymetrowej podeszwie. Młodzieńcza zajawka.

Młodość, w sensie małoletności, dawno minęła, a rap został. Bliżej czy dalej, ale zawsze gdzieś był.

I dlaczego?

Bo to mój dom. Tu mam wszystko, czego tylko potrzebuję. Dużo czasu zajęło mi dojście do tego miejsca, ale dziś mogę śmiało powiedzieć, że jestem w stanie znaleźć utwór na dosłownie każdą okazję. Czy świeci słońce, czy leje deszcz, czy mam dobry humor, czy zły, czy chcę być z kimś, czy z Tobą - zawsze coś udałoby mi się wymyśleć. Muzyka, która trafia do mnie zawsze i wszędzie. Brzmienie, które obejmuje pełen wachlarz dźwięków, od granych na żywo gitarowych riffów, przez jazzowe wstawki, funkowe sample, aż po elektroniczne wynalazki. Wszystko uzupełnione słowem.

To słowo tu ma największe znaczenie. Tego szukam w muzyce. Nie co potrafisz zagrać, ale co masz mi do powiedzenia. Nie oznacza to, że nie cenię tworzących warstwę muzyczną, często potrafią tak podkręcić kawałek swoim arcydziełem, że... przestałem pisać bo zasłuchałem się w TYM instrumentalu. Jednak słowa potrafią porwać jeszcze bardziej. Nie ma dla mnie znaczenia, czy jest to techniczne bragga czy proste gadanie jak w latach 90.

Nawijka jest szczera cytując Sobotę. O to chodzi. O szczerość. O bezpośredniość. O bezkompromisowość. Kiedy brak mi kogoś kto zmarł - piszę o tym. Kiedy dziewczyna wywija tyłkiem na imprezie i mnie to jara - piszę o tym. Kiedy jadę autem i zachwyca mnie moje miasto - piszę o tym. Nie ma tematu nie do poruszenia. Fakt, w polskim rapie od pewnego czasu brak świeżości, ale ciągle udaje się znaleźć perełki. Zresztą, od czego mamy oldschool? Tam jest wszystko co najszczersze, bo i czasy były inne.

Wielu zarzuca raperom prostotę przekazu.Właśnie taki jest sens. To "coś" w tekście ma trafić odbiorcę w serce jak kula z pistoletu. Nie ma miejsce na wybitną poezję, choć i w tę stronę można szukać rapu. Od poezji mamy poetów, od rapu raperów koniec kropka.

Kolejny raz sam się chyba zagmatwałem w koncepcji pisania posta. Chociaż w sumie, poniekąd, o to mi chodziło. Sam już nie wiem. Wiem, że gdyby nie rap, pewnie nigdy nie zacząłbym pisać czegokolwiek, czy byłoby to sensowne czy nie.

A nie chodzi tu o to jak oceni to odbiorca, chodzi o to żeby przekazać to co mnie leży na sercu. Muzyka egocentryków? Filozofia egocentryzmu? Tak, dokładnie tak.

Bo to ja żyję moim życiem, a nie ten kto mnie słucha, czyta czy ogląda. I taki jest właśnie rap. I za to go kocham.

Big up yo!

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Dystrykt

Kolejna część sagi "Trzeci Wymiar" stała się faktem. Tym razem za sprawą Nulla i jego solówki. W przeciwieństwie do solówki Szada, nie czekałem na tę płytę z wielkim stężeniem emocji. Przyznam się szczerze, mimo wymiatających singli, nie miałem specjalnego ciśnienia, żeby w końcu dorwać się do całości. Chyba już jestem taki stary i marudny, że nie jestem w stanie się zebrać do porządnego zajarania się płytą przed premierą.

Co nie zmienia faktu, że standardowo zamówiłem płytę w preorderze. Przy okazji mogę napisać o najlepszym patencie polskiego rapu ever, wprowadzonym przez 3W. Podpisywanie płyt - proste, a genialne. Nie należę do łowców autografów, ale fajnie mieć jakiś znak, że autor płytę którą trzymam w rękach nie tylko wysłał do firmy, a potem zaniósł na pocztę i miał gdzieś. Znalazł chociaż sekundę na jej podpisanie. Wielkie dzięki za to!

Wrzuciłem płytę na nośnik i... nie zawiodłem się, ale póki co powalony na kolana nie jestem. Dostałem to czego się spodziewałem, na bardzo wysokim poziomie, ale, cóż, ciężko będzie chłopakom przeskoczyć dotychczasowe dokonania i zaskoczyć wytrawnego słuchacza. Płyta wpisuje się w tę samą konwencję co solo Szada (i pewnie przyszłe solo Porka, obym się mylił ;)). Widać, chęć "wyrwania się" z grania w zespole i nagrania czegoś swojego, bardziej osobistego. Patrząc bardzo ogólnie - brudne flow Nulla wpisane w bardziej osobiste tematy i w sumie tylko, a jednocześnie aż tyle.

Czy coś mi się wyjątkowo nie spodobało? Na chwilę obecną nie i raczej się to nie zdarzy, nie ten poziom. Natomiast co mnie urzekło - dużo osiedlowego klimatu, co zresztą wynika z ogólnej koncepcji płyty. Trochę mi tego brakowało na ostatnich płytach 3W i fajnie, że tutaj jest to spowrotem. Uwielbiam tę ciężką wałbrzyską narrację, oprowadzającą po poniemieckich kamienicach i wielkopłytowych blokowiskach. Podobają mi się też kawałki punkowo - rapowe. Ciekawe ilu to zrozumie, a ilu powie, że to już nie ten sam Nullo?

W głowie utkiwło mi jeszcze "Chyba ją znam" i "Epitafium", w resztę pewnie muszę się bardziej wgryźć. Generalnie kolejna mocna pozycja, podejrzewam, że na biało - pomarańczowo - czarną pogodę będzie mocno walczyć z Szadem, Pjusem i Zeusem i nie jest na straconej pozycji.

czwartek, 13 grudnia 2012

Zima porą fantasy

Fanem literatury oraz wszelakich gier komputerowych jestem cały rok. Moja cząstka geeka pozostaje aktywna niezależnie od sezonu. Jednak co by nie mówić, na zimę człowieka jakoś tak bardziej nachodzi faza na gry i książki fantasy.

No bo cóż kojarzy się bardziej z mrocznym klimatem jakiegoś dobrego erpega, albo fajnej powieści niż łyse drzewa w parku, a pośród nich ogromne pokłady nietkniętego śniegu? I tylko ja, bohater, mimo życiowych trudności, ogromnej ilości wypitego grzanego wina i piwa z dwulitrowego kufla i niesprzyjającej aury brnę dalej przed siebie aby wykonać swoją misję. Muszę przekroczyć niejeden wygwizdów (chodniki nie otoczone drzewami), uważać na niebezpieczne stwory (psy wyprowadzane na spacer) i groźnych ludzi, gotowych zabić dla tego co mam ze sobą ("masz może ognia?").

Po takich przygodach nie pozostaje nic innego jak wrócić do domu i zająć się jakąś porządną lekturą. W zeszłym roku katowałem Grę o tron, w tym zabieram się jak pies do jeża do Lord of the Rings. Tak właśnie tak, będę czytać w orginale. Może za dwie zimy skończę ;). Jeśli chodzi o gry - co mi tylko kod na myszkę naniesie - od Heroesów (katuję co rok), przed Neverwintery, a jak mnie najdzie na sentymenty to i Baldury czy inne Icewindy. Sama klasyka ;).

Więc zanim śniegi się roztopią, śmiertelny chłód opuści nasz biedny kraj, zanim drzewa na powrót zakwitną wiosenną barwą, niechaj trwa królestwo fantasy!

I nikt mi nie wmówi, że premiera Hobbita odbywa się akurat teraz, zupełnym przypadkiem ;).

wtorek, 11 grudnia 2012

Renifery

Dzisiaj będzie dużo bardziej refleksyjnie, pompatycznie i nieco trywialnie. Trudno.

Ostatnie dni, jak już wyściubiam nos z domu, cechują się dużym stężeniem pieszych wędrówek. W celach mniej lub bardziej istotnych, tak czy siak okazja do refleksji dość spora. Szczególnie, że ulice raczej pustoszeją na zimę, o czym zresztą pisałem ostatnio. I tak sobie meandrując po różnych zagadnieniach wszechrzeczy pomyślałem sobie o Świętach. Nie wiedzieć czemu przeniosłem się myślami gdzieś w północną Skandynawię i pomyślałem o... reniferach. Widok blokowiska zmienił mi się w pusty kawałek pola, poprzecinanego sporymi kępami drzew, pomiędzy którymi przemykają te zwierzęta. W środku tego mroźnego i niezbyt przyjaznego środowiska ja. No właśnie, sam ja.

Zbliżają się Święta i ilu z nas spędzi je samotnie? Z wyboru, z przymusu, albo w sztucznym tłumie gdzieś w pracy. Mnie to prowadzi do refleksji - dokąd prowadzi nas ta cała cywilizacja?

Tak, to fakt, sam piszę przez internet swoje filozofie, słuchając muzyki z formatu mp3. Nie da się tego uniknąć, chociaż są to rzeczy, które oddałbym bez większego zastanowienia. Pofilozować mógłbym z bliźnimi przy kolacji w domu, czy w jakiejś knajpce (karczmie, kawiarence, whatever), pewnie doprowadziłoby to do ciekawszych wniosków, niż moje solowe popisy do klawiatury. Muzykę zagrałby ktoś mniej lub bardziej utalentowany, śpiewalibyśmy pewnie wszyscy, nawet jakby było nas dwoje.

Gdzie dzisiaj na to miejsce? Święta sprowadzają się do poudawania, że jest nam fajnie tu być (wolelibyśmy zmienić status na facebooku), smakuje nam jedzenie (karpia zamienię na wędzonego łososia, a kompot z suszu na colę, pilne) i śmieszą nas żarty wujka (nie brzmią jak memy. Potem chwila sztucznej radości z prezentów, które sami sobie kupiliśmy, żeby były trafione i szybko do domu. Koniec.

 Strasznie mierzi mnie ten postęp, cała ta cywilizacja. Zabijanie tradycji, uniwersalizacja, globalna wioska. Czy jesteś z USA, RPA czy środkowej Syberii masz obchodzić Święta tak samo. Inaczej nie wypada.

Mam ochotę cofnąć się o sto czy dwieście, czy nawet trzysta lat i potraktować Święta jak ten okres, kiedy rodzina jest cała, razem. Nie dlatego, bo Jezus się urodził, tu nie o to chodzi. Chodzi o to, że to jest ten najciemniejszy okres w roku, kiedy po prostu boimy się być samemu. Dlatego zbieramy się razem pod koniec grudnia. I nikt mi nie wmówi, że robimy to, żeby dać sobie po prezencie i pójść do domu.

Mnie jest naprawdę fajnie móc pochwalić się tym, że w zeszłym roku śpiewaliśmy sobie w Wigilię kolędy. Ba, przelecieliśmy wszystkie, więc śpiewaliśmy dalej co nam ślina na język przyniosła. Czterech pancernych też nam się udało. Raz do roku sobie śpiewamy i to jest ta cała magia. Bo, parafrazując nieco Biblię, nie człowiek jest dla święta, ale święto jest dla człowieka.

Tylko od nas zależy czy między 24, a 26 grudnia będziemy za oknem widzieć nie mające gdzie zaparkować auta, czy biegające renifery.

piątek, 7 grudnia 2012

Biało - pomarańczowo - czarno

Nie, nie chodzi o barwy mojej ulubionej drużyny piłkarskiej. Nie są to nawet barwy mojej nieulubionej drużyny. Nie są to nawet barwy, które lubię.

To są barwy zimy. Miejskiej zimy. Takiej gdzie kiedy spadnie śnieg robi się jaśniej, a jednocześnie pomarańczowiej. Bo o ile na codzień pomarańcz latarni jest dostrzegalny, to biały śnieg odbijający kolor tychże dominuje za oknem. A czarno dlatego, że ciężko bezrobotnemu i bezstudenckiemu człowiekowi wstać zimą o takiej godzinie, żeby było jasno dłużej niż 3-4 godzinki ;).

Oj lubię spacerki tą porą. Kolory i widoczki są wyjątkowe, szczególnie kiedy mróz powoduje, że śnieg tak magicznie się mieni. Brzmi to strasznie dziecinnie i trywialnie, ale, gaddemyt, komu się to nie podoba? Do tego wszystko pustoszeje. Aut nie ma, bo strach jeździć w taką pogodę, z domu tez nie ma co wyściubiać nosa, w końcu można tylko zmarznąć i złapać jakieś choróbsko (uwielbiam ten tok myślenia, szczególnie, że zazwyczaj jest na odwrót ;)). Pusto! Wczorajsze bieganie na pewno nie byłoby tak przyjemne, gdyby nie to, że oprócz innych biegających spotkałem może ze dwie osoby. Cisza i święty spokój!

Właśnie, swoją drogą śnieg fajnie tłumi dźwięki, lubię to otępiałe "udźwiękowienie" zimy.

No i najwyższa pora na moje biało - pomarańczowo - czarne płyty! Zawsze się zastanawiałem się czy tylko ja tak mam, że płytom czy piosenkom przypisuje jakieś tam kolory? Często kolory te czerpę z okładek płyt, czy z tonacji kolorowej teledysków. Czasem jest tak, że po prostu jakiś kolor mi pasuje pod daną muzykę i tak zostaje.

I właśnie teraz dominuje muzyka w tych trzech tytułowych kolorach. Jest to baaaardzo ceniona przeze mnie trójca. Na pewno spory udział w tym, że kojarzą mi się z zimą ma fakt, że wszystkie ukazały się w tej porze roku, ale ich klimat też jakoś tak kojarzy mi się z zimą.

Co to za płyty? Po pierwsze "Life after deaf" Pjusa. Wyjątkowa, bo jakże nie mogłaby być wyjątkowa, skoro nagrana została przez osobę nie słyszącą w naturalny sposób? Ciężka w brzmieniu i przekazie, ale jednocześnie bardzo bezpośrednia i prosta. Zupełnie jak zimowy wieczorny spacer. Jest ci zimno, ciemno, często także mokro, a jednak decydujesz się wyjść z domu. Nie kombinujesz w jakieś wybujałe trasy, idziesz najprostszą możliwą, byle się przejść i wrócić spowrotem do ciepła. Nie jest lekko, ale po wszystkim masz satysfakcję, z tego, że wyszedłeś poza schemat tkwicia w domu. Dokładnie takie odczucia mam z tą płytą. Do tego ten genialny "Dinozaur" na magicznym bicie. Jeszcze wrócę do tego kawałka niejednokrotnie tej zimy ;).

Drugi album to... Album. Zeusa ;). Jak już dało się zaobserwować wcześniej jest to jeden z moich ulubionych artystów. Z 3 płyt, które wydał do tej pory ta jako jedyna kojarzy mi się z zimą, chociaż ma bardzo ciepły funkowo - energetyczny klimat. Chyba właśnie ten efekt rozgrzewania jest tutaj najistotniejszy. Nie jest to wakacyjna bomba energii czy jakiś ciężki, miażdżący brzmieniem klimat, tylko właśnie takie delikatne granie, w sam raz na wyleczenie lekkiej zimowej chandry. Taka płyta na przeczekanie do wiosny i puszczenie na fulla przez okno "Jestem Tu" :).

No i numero tres. Szad "21 gramów". Tu już typowo ciężki zimowy klimat. Kolorystyka okładki i samej płyty cały czas kojarzą mi się właśnie z brudnym zimowym śniegiem. Lepszej płyty na posłuchanie do zatłoczonego autobusu, pełnego ludzi nie ma. Ale tylko zimą, kiedy jest ciemno, w innym przypadku nie da się tak w pełni czuć tego klimatu brudnego, niebezpiecznego miasta, żyjącego drugim mniej przyjemnym niż to codzienne życiem. Do tego genialne ciężkie bragga, dające siłę na brnięcie w tym pieprzonym śniegu po kostki. Poza tym strasznie lubię słuchać tej płyty podczas długich wieczornych rozgrywek w jakiegoś fajnego rpga w sobotni, zimowy wieczór ;).

Oj, rozpisałem się! Jak tak dalej pójdzie to za dwa dni nie będę miał o czym pisać, bo wyłożę wszystkie karty na stół. Ale cóż, tak to u mnie bywa - albo nic, a jak już coś to tyle, że nie da się ogarnąć ;).

czwartek, 6 grudnia 2012

Nowa filozofia

Ja to jestem jednak kozak. Nie zacząłem jeszcze pisać bloga, a już zmieniam jego koncepcję! Zna ktoś drugiego przekota? Wątpię!

Nie no aż takim dzikiem chyba jednak nie jestem. Po prostu dzisiaj sobie uświadomiłem, że tworząc Filozuja z góry wyszedłem z założenia, że umieszczał tu będę posty tylko wtedy kiedy będę miał sentymentalny, pełen filozoficznych dywagacji nastrój. Niewątpliwie duża część postów będzie w tym klimacie, gdyż takowy już jestem, że czasem filozuję po meandrach wszechrzeczy, inaczej nie wymyśliłbym tak chwytliwego tytułu.

Uświadomiłem sobie jednak, że filozuj to nie tylko poważne dywagacje o sensie istnienia. To także życie. To także zabawne sytuacje z codzienności, a także konteplacje na temat szarej i irytującej codzienności. Filozujący światopogląd nie może być ograniczony tylko do jednej grupy filozowań. Strasznie to zawiłe, ale ważne, że ja wiem o co chodzi.

Poza tym postanowiłem wrócić do pewnej koncepcji bloga, na jaką wpadłem sto lat temu, ale oczywiście zabrakło mi samozaparcia, żeby przekroczyć magiczną liczbę postów równą jeden. Co to za koncepcja? Pozwolę sobie zaaplikować ją w moje posty bez informowania kiedy to nastąpiło, jednak zapewne już następny post będzie utrzymany w tej konwencji. Nie oznacza to oczywiście, że będę się trzymał tylko jej. W końcu filozujący światopogląd nie może być ograniczony tylko do jednej grupy filozowań!

Może jutro napiszę w końcu coś konkretnego, chyba, że mnie znowu natchnie i znów będę się tłumaczył dlaczego jest jak jest czyli w zasadzie to nie jest wcale ;).

środa, 5 grudnia 2012

Jak zwykle...

Ja to jak zwykle. Postanowię sobie coś, a potem "aaaa nie chce mi się, aaaa nie mam czasu, aaaa nie pamiętam" i tak zlatuje. Nie ma to tamto, trzeba po równo kochać oba blogi, jak się chciało pisać dwa!

Problem w tym, że nie bardzo mam o czym tu pisać póki co. Jakiś taki wyprany z emocji i przemyśleń jestem ;). No może poza tym, że słuchając płyty, którą zdążyłem tu zrecenzować, przypomniałem sobie o postanowieniach podjętych jakiś czas temu. Łatwo się zapomina, oj za łatwo...

Tak czy siak - cieszę się, że chociaż część planów udaje się realizować zgodnie z założeniami. Pomału, kroczek po kroczku będziemy szli dalej. Cieszę się, że coraz bardziej do mnie dociera, że nie można mieć wszystkiego, a na pewno nie już, od zaraz. Kolejna lekcja pokory i cierpliwości, chociaż dla takiego narwańca jak ja to powinno się takie lekcje urządzać co drugi dzień ;).

Ważne, że dobre przeczucia się spełniają. Oby w końcu wszystko wskoczyło na ten tor, na którym miało się znaleźć od początku! Czasem trzeba troszkę namieszać sobie w głowie i w życiu, żeby potem wyciągnąć z kociołka co trzeba i śmigać dalej z bagażem fajnych doświadczeń!

Wpis kontrolny, w celu utrzymania ciągłości istnienia bloga uważam za dokonany. Weź się człecze, weź za siebie, bo jak coś sobie postanawiasz to nie ma że boli!

poniedziałek, 26 listopada 2012

...nie żyje

(polecam przeczytanie najpierw poprzedniego posta)

Jest jesień 2012. Nie jest fajnie. To znaczy, bywało gorzej, ale to ciągle nie to, czego szukam od 2010. Od momentu kiedy zdołałem wdrapac się na sam szczyt, a następnie spaśc z ogromnym bólem na twarde dno. Dorosłośc dała o sobie znac tak jakby za wcześnie. Przemijanie dało o sobie znac dużo za wcześnie, kopiąc mnie po głowie pod postacią depresji.

Ciężko wypełzac z dna najciemniejszej jaskini, ale podjąłęm się tego zadania. Kroczek po kroczku robiło mi się coraz lepiej. Pewnie, że czasami zdarzało się poślizgnąc na błocie, albo potknąc na rzucanej przez kogoś pod moje nogi kłodzie. Wybijałem sobie zęby, ścierałem łokcie i kolana, w końcu doszedłem miejsca, gdzie poczułem się pewnie. Uznałem, że jestem na tyle mocny, że zamiast pomału dreptac mogę od razu skakac ogromnymi susami przed siebie.

Załatwiłem to co do mnie należało i skoczyłem. Daleko, dużo dalej niż powinienem na samym początku. Początkowo lot był przyjemny. Trzeba jednak umiec rozróżnic przyjemny lot od lecenia pionowo w dół. Pieniądze szybko się kończyły, a perspektywy nie zmieniały się ani o centymetr. W końcu, zanim znów spadłem na samo dno otworzyłem spadochron. Posypałem głowę popiołem.

Postanowiłem zrobic TU to czego nie udało się osiągnąc TAM. Nie liczyła się metoda, cel uświęcał środki. Okazało się, że nie uświęca. Tym razem do dołu przyciskał mnie ogromny głaz, zobowiązań, postanowień i wątpliwości. Nie mające gdzie uciec przygniatały mnie coraz bardziej do dna.

W końcu pękłem. Nie po to wdrapywałem się tak wysoko, żeby dac się przygnieśc czemuś, co nic mi nie przyniesie. Nawet gdybym nauczył się dźwigac takie ciężary.

Znów pojawiła się pustka. Czułem się jak mały chłoptaś, zostawiony na ogromnym pustym polu. Z jednej strony szczęśliwy z nieograniczonej wolności. Z drugiej przerażony, faktem iż nie wie w którą stronę iśc.

I wtedy dowiedziałem się, że Nie żyje. Ten sam, który wcześniej Nie miał sobie równych.

Wydał czwartą płytę. Dwie poprzednie trzymały poziom, ale nie było to to samo co pierwsza. Dlatego do tej podchodziłem z dużą rezerwą.

Chociaż ciężko było trzymac dystans słuchając "Znasz mnie". Kwintesencja idealnego singla - intra. Słysząc ten "Pierwszy Milion" na końcu mam ciarki. Jednak dalsze opinie postanowiłem wydawac dopiero po usłyszeniu całości.

Dobrze jest miec oryginalne płyty. Kiedy w końcu dostałem wyczekany krążek, postanowiłem najpierw przeczytac to co jest napisane we wkładce. Szczerze mówiąc gdyby nie ta lektura pewnie kompletnie inaczej podszedłbym do tej płyty. Dlaczego? Pozwolę sobie uargumentowac na końcu tej, nazwijmy to, recenzji.

Odpowiednio nastawiony wcisnąłem play. Znów ciarki przy "Znasz mnie". A dalej? Petarda. Sto petard. Kilka dobrych ton pieprzonego trotylu.

Jakie on osiągnął brzmienie! I te elektroniczne bity, dla mnie kwintesencja dobrego syntetycznego brzmienia. Na tym to powinno polegac! W warstwie muzycznej totalna miazga, ale ale...

...liczy się liryka. Hipotermia, Świt. Nie wiem czy kiedykolwiek słyszałem szczersze utwory. Dotykające tych miejsc naszej jaźni, które chcemy najgłębiej schowac, wyznania człwowiek z depresją. Dla mnie tym bliższe, iż sam przechodziłem przez to samo. Symfonia smaków też rozsadza psychikę szczerością. Jeśli Twój ulubiony raper mówi, że nawija szczerze, sprawdź najpierw te trzy kawałki i porównaj. Nieco mniej bezpośrednie, ale równie ciężkie Mr. Underground, Śnieg i lód, Lekcja patriotyzmu, Kobiety swoich mężczyzn, Strumień (na genialnym, najlepszym na płycie bicie!) poddają pod zastanowienie obecny stan naszego społeczeństwa. Mnie podczas słuchania tych kawałków w głowie pulsuje tylko pytanie "co my tu w ogóle robimy?". Pięknie podsumował Zeus dzisiejszą publikę net-rapową w ODP. Dalej osobiste Muzyka, miłośc, przyjaźń, Obcy sufit i Tony Halik, z których moim faworytem jest szczególnie ten pierwszy.

Na tym w zasadzie mogłyby się skończyc tematy kawałków z tej płyty. Dostalibyśmy pewnie podany na bardzo energetycznych bitach dziennik wściekłego na rzeczywistośc gościa w trakcie lub po depresji. Jednak pozostałe dwa kawałki z tej płyty spinają ją w uderzającą życiowością całośc. Po kompletnym dnie, brudzie i furii przebijają się (nomen omen) promienie nadziei. Słońce i Gwiazdy dają tak niewyobrażalnego kopa po wcześniejszej traumie, że mnie stawia na nogi jak wtedy, w 2008. Udaje się osiągnąc katharsis.

Ja osobiście podziwiam Zeusa, za odwagę, szczerośc i umiejętnośc przekazania kosmicznych ilości energii. Mnie najbardziej jara fakt, że Nie żyje, nie jest zmyślnie przemyślanym tworem, mającym odpowiednio, przez kontrasty, działac na psychikę. Jest całkowicie szczerym zapisem tego co siedziało w głowie autora.

Skąd to wiem? Po pierwsze - czuc to w głosie, w liryce całej płyty. Nie wiem czy dałoby się oszukac tak ogromną ilośc skrajnych uczuc, tak bliskich ludziom z depresją. Po drugie - bo czytałem wkładkę płyty. To co działo się z Kamilem podczas tworzenia płyty opisał Joteste, druga częśc Pierwszego Miliona. Opis jest równie szczery, co płyta, podszyty jeszcze dystansem kogoś kto patrzy na bliską osobę, czuje co się dzieje, ale nie zna jej myśli.

W ogóle, ja czuję jakby to nie była płyta Zeusa, a całego duetu. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że gdyby nie Joteste, ta płyta mogłaby w ogóle nie powstac, a na pewno nie w takiej formie.

Więc dla obu Panów - gratulacje!

PIERWSZY MILION!

Ten co nie ma sobie równych...

Jest jesień 2008 roku. Jestem totalnie zagubiony. Zacząłem klasę maturalną, zdążyłem usłyszec kilka dołujących zdań dotyczących mojej przyszłości, dostawałem kolejne plomby w twarz od osób, które były dla mnie bardzo bliskie. Do tego ten stan trwa w zasadzie od ponad roku, pomału zaczynam miec dosyc czegokolwiek dookoła. Chlanie w opór też raczej nie poprawia mojego samopoczucia, chociaż bardzo bym chciał żeby było inaczej. Jedynym co przytrzymuje mnie przy życiu jest rap. Podpięty do słuchawek jak do kroplówki, w zasadzie nie istnieje dla mnie świat, poza tym co brzmi w moich słuchawkach.

Któregoś dnia sprawdzam rapowe "świeżynki" do przesłuchania. Nowy singiel Zeusa. Nie mam zbyt dużego pojęcia kto to jest, poza tym, że to znajomy OSTRa z Teofki i razem mieli kawałek o tym, że zagłuszą Łódź. Odpalam "Jeszcze więcej". Wow, ale buja! Ma chłopak power, ciekawe, ciekawe, sprawdzimy co tam dalej zmontuje.

Nie był to czas kiedy fajnie zapowiadające się płyty kupowałem, toteż tuż po premierze "Co nie ma sobie równych" ląduje na moim dysku ze sklepu peb.pl. Pamiętam, że jest niedziela rano. Akurat mam chwilkę, przesłuchamy. Odpalam.

Petarda. Przy pierwszym przesłuchaniu siedziałem jak zaczarowany. Przy drugim latałem jak wariat po pokoju. Była to jedyna płyta, którą po pierwszym przesłuchaniu katowałem na repeacie przez cały dzień. Nigdy wcześniej i nigdy później nie zdarzyło mi się coś takiego.

Ta petarda, którą odpalił Zeus, była tym czego potrzebowałem. Można w to wierzyc, albo i nie, ale ta płyta zmieniła moje życie. Przewartościowałem priorytety, otworzyłem się, wrzuciłem na kompletny luz. Fajnie było słyszec później "dobrze, że ci się wtedy przestawiło, byłeś wcześniej nie do zniesienia, wróciłeś w końcu do nas!". Stałem się jednym z tych, którzy nie mają sobie równych.

A do dzisiaj nie znam nic lepszego na doładowanie niż "Jestem tu" ;).

Cdn.

sobota, 24 listopada 2012

Przeprowadzka 2

No to się przeniosłem w całości. Rozdzieliłem częśc sportowo - turystyczno - inną i częśc eteryczno - ezoteryczno - filozującą. Robię szybką karierę, w 3 miesiące z 1 bloga na 2, no no no, rozkręcam się ;).

I to w sumie tyle, z tego co mam do tej pory do napisania, w głowie już mi kiełkują pomysły na miliony postów, ale po kolei, nie zamierzam się wystrzelac pierwszego dnia.

Także zapraszam i tutaj i na nieznamsienasporcie.blogspot.com. Dawka solidnego gadania o niczym teraz w dwóch wersjach kolorystycznych!

Decyzje (13 listopada 2012)


Ciężkie te ostatnie godziny, oj bardzo ciężkie. Nie umiem podejmowac decyzji, im większe i poważniejsze tym gorzej. Zawsze znajdę za dużo za i za dużo przeciw i wychodzi na remis. A życie to nie piłka nożna, tu zawsze ktoś lub coś musi wygrac.

Najgorsze jest to, kiedy już masz podjętą decyzję, gotową odpowiedź, a w tym momencie ktoś Ci podsuwa szczególik, który zmienia całe Twoje patrzenie na sprawę. Rzucasz na szalę swoje argumenty, otoczenie (albo Twoje drugie "ja" ;)) rzuca swoje. Zaczyna się gra w ping-ponga i ciągłe wahania. W końcu trzeba to przerwac.

Dla mnie najlepszym rozwiązaniem okazało się zrobienie czegoś czego dawno nie robiłem, a co dawało mi zawsze kopa. Możecie uwierzyc lub nie, ale czasem przejażdżka łódzkim mpk potrafi zdziałac cuda.

Zdziałała. Podjąłem decyzję. Czy słuszną - się okaże. Ja zawsze wychodzę z założenia, zresztą chyba już o tym tu pisałem, że nie ma złych decyzji - są tylko wnioski nie wyciągnięte z błędów. W związku z tym od jutra estoy en paro.

Postanowiłem poświęcic w maksymalny możliwy sposób życie sportowi (ogólnie) i turystyce w Łodzi. Temu zamierzam poświęcac czas w pracy i czas wolny. Ruszam z blogiem na nowo i na ostro, poniekąd po to, żeby może pewnogo dnia zacząc na tym chociaż nieco zarabiac. Jednak celem najwyższym jest realizowanie siebie, dopiero później pieniądze.

W tym momencie polecam Friko Grammatika, swoją drogą :).

Oj, popadłem w filozowanie znów. To tak żeby było troszkę bardziej przyziemnie chociaż przez chwilę. Bieganie jest super i jara mnie tak bardzo jak powinno. Oby tak dalej! I jak Bozia da, za dwa tygodnie pierwsze w moim życiu zawody. 5 km to niedużo, ale fajnie będzie się otrzaskac z klimatem zawodów, przed tym najważniejszym startem :).

Mam nadzieję jutro podzielic się wrażeniami z pewnego, oby, budującego spotkania. Poza tym mam nadzieję na kilka innych rzeczy, ale to może pochwalę się już po fakcie :).

Mocne tempo (8 listopada 2012)


Jedni nie lubią tego w zupełności, inni właśnie wolą w ten sposób. Ba, nawet niektórzy sobie nie radzą jeśli to się nie pojawia. Mocne tempo każdego dnia. Można by to nazwac życiem w biegu, ale to skojarzenie budzi raczej pejoratywne skojarzenia. Dla mnie to po prostu złapanie odpowiednio silnego rytmu zajęc wyznaczonych na każdy dzień, czasem sprawiającego że nie wiadomo w co ręce włożyc. Moim zdaniem efekty, chociaż okupione często dużym wysiłkiem, zazwyczaj są przyjemnym plonem.

Ja jestem właśnie w środku takiego kociołka. Bynajmniej nie jest mi z tym źle, chociaż wewnętrznie marudzę, że wolałbym się poobijac i miec chwilę więcej czasu na nicnierobienie. Jednak prawda jest taka, że obecnie pracując mam niewiele czasu wolnego. I właśnie dzięki temu wyrabiam się ze wszystkim co mam do zrobienia. Ogarniam hiszpański, czytam książkę, znajduję chwilę na bieganie, na pojechanie z Love na drugi koniec miasta, żeby mogła stac się szczęśliwsza, itp. itd. Prawdę mówiąc, mając wolne robiłem połowę tych rzeczy i to jeszcze marudząc, ociągając się i w ogóle ;).

Forma w biegowa jest super. Szczególnie psychiczna. Przerwa chyba zrobiła swoje, bo znowu mam radośc z biegania. Do tego w końcu wymyśliłem sobie trasę, która mi idealnie odpowiada, więc nie muszę już godzinami się zastanawiac, którędy mam dzisiaj biec. Wychodzę z domu i robię swoje i póki co to swoje wychodzi mi całkiem na plus. Chociaż jak sobie przypominam to w planie dla 10 km tak do 4-5 tygodnia tez bylem happy i w ogóle hipisi, a potem przyszedł dół, ale szczerze wierzę, że tym razem obejdzie się bez tak drastycznych dołków :).

Jutro mecz, nawet nie będę miał jak wyniku sprawdzac... W ogóle praca w weekendy jest super, pod warunkiem, że ma się gdzie oglądac sport, bo tak to sól życia człowiekowi zabierają...

Tak już kończąc - mam nadzieję, że pewne plany uda mi się w najbliższym czasie zrealizowac. Bo na krótką metę nie ma problemu, ale w dłuższej perspektywie... Mam nadzieję nie pozawalac tego co naj naj naj ważniejsze.

Czego sobie i wszystkim życzę :)

Ambitnie do przodu (6 listopada 2012)


Coraz rzadsze odstępy pomiędzy poszczególnymi postami, każą sugerowac, iż nie interesuje mnie już pisanie bloga.

Nic bardziej mylnego, złorzeczący!

Pomysłów mam naprawdę dużo. Że będę pisał rzeczowo i fachowo na temat wydarzeń i doniesień sportowych. Że będę dzielił się moim bólem i radością związanymi z bieganiem. Że podzielę się moimi spostrzeżeniami dotyczącymi lokalnych bolączek miasta Łodzi. Że podzielę się moją wiedzą z gatunku historii architektury i sztuki. Byc może będę nawet prowadził rozległe polemiki z setkami czytelników.

Uważam, że mogę byc dumny ze swoich planów!

Tak, tak, wiem. Z realizacją gorzej. Zawsze jest fajnie w fazie myślenia, tworzenia koncepcji. Potem, kiedy przychodzi do przysłowiowego "czego" okazuje się, że a to brakuje sił, czasu czy pogoda nie taka.

Co nie zmienia faktu, że zamierzam któregoś dnia dopiąc swego. Jeśli nie zacznę dziś, chociaż odrobinkę, kroczek po kroczku realizowac zamierzeń, to za pół roku dużo dalej nie będę. A tak chociaż dziubdziam te wpisy raz w tygodniu, ale przynajmniej jak ktoś tu przypadkiem trafi, to będzie miał możliwośc poczytac moje ględzenie o tym, jak to tu miało byc fajnie, a nie jest. I może wróci za dwa dni, a ja akurat dodam najlepszy post w historii blogów. Wtedy, wiadomo, sława, dziewczyny, szampan i szampon.

Póki co biorę się za lekturę kolejnej książki o historii architektury. To oczywiście w ramach planu "czytam przyjemne książki". Jednakże, cóż jak biedny poradzę, kiedy głód wiedzy w tej dziedzinie jest u mnie niezaspokojony.

I 13 spotkanie ws. kursu przewodnickiego! Mam zamiar dopiąc swego, chociaż mój szef raczej nie podskoczył z radości na myśl o moim rocznym marudzeniu, że znowu chcę miec wolne popołudniu. Najwyżej zmienię szefa, jak mu dalej nie będzie pasowac, hi hi hi :).

I już tak konkretniej - młodzi z Widzewa - kolejny raz szacun, w ogóle, piłkarze w wieku <23 dają nadzieję na lepszą przyszłośc polskiej piłki. Oh, i przy okazji wyczytałem w necie, że Lewandowski ma asystę. Gratki ;).

Szacun Jerzyk! Kurde, fajny tenis, bez kompleksów, wykorzystujący 100% własnych predyspozycji fizycznych, oby tak dalej! Mój kolega z gimnazjum, że tak się pochwalę (chociaż już sam fakt chodzenia do gimnazjum jest raczej mało chwalebny, pomijam żenującą resztę).

Biegam już nowy plan, bez odpuszczania. Jest naprawdę fajnie, a może byc lepiej. Zmieniłem nieco podejście do tematu, dzięki czemu nie ma uczucia zmuszania się. Jeszcze tylko 23 tygodnie! Niestety, kolka jak była tak jest...

Reasumując dzisiejsze rozważania. Nieważne, czy rzadko, czy często, czy ambitnie, czy po łebkach, czy zabawnie, czy żenująco. Masz plan? Trzymaj się go i ambitnie do przodu! Mistrzów nikt nie rozlicza ze stylu gry na początku, jeśli w finale grali bajecznie.

Bolą nóżki, bolą (10 października 2012)


Nie ma to tamto. Praca to nie przelewki. 8 godzin trzeba stać, to się stoi i już. Chyba, że można usiąść. To się siada i cieszy nieopisanym szczęściem.

W życiu nie przejechałem tylu kilometrów windą co dzisiaj. To takie wrażenia z pracy, którymi mogę się podzielić. I że jest ciężko, jak zawsze na początku. Organizm nie przyzwyczajony, ludzi żadnych się nie zna. Pomału, krok po kroczku, będzie coraz lepiej. Taką mam nadzieję, hihi.

No ale praca ma inny aspekt. Musiałem sobie dzisiaj o 20 min skrócić bieganie. Powinienem biegać ponad 80 min, przebiegłem nieco ponad godzinkę. Dałbym radę więcej, ale nie mam ochoty się zajechać. Jak się już przyzwyczaję do wysiłku "pracowego" to będę mógł biegać i 150 minut. Póki co postanowiłem, że jeśli nie będę się czuł na siłach, nie lecę w opór. Co nie oznacza, że zamierzam odpuszczać. Co to to nie. Wręcz przeciwnie, dalszy progres jest jak najbardziej w cenie.

Generalnie to miło wiedzieć, że przebiegam sobie godzinkę, ot tak. Bez zadyszki, nawet, w zasadzie, bez spocenia się. Jest super!

Tylko nie wiem kiedy się umówię na hiszpański :(. Nie mam czasu dla Love, a co dopiero na naukę lengłydżów... Mam nadzieje, że z czasem wszystko się wyprostuje...

Swoją drogą, w takich trudnych chwilach człowiek przekonuje się, na kim może polegać i kto go wspiera - to raz. A dwa... doceniamy fajne po czasie, oj doceniamy.

Wszystko dąży ku lepszemu!

Koniec wakacji. (8 października 2012)


Dłuuuugich wakacji. Dłuższych niż bym chciał i mało wakacyjnych jak na wakacje, ale ukryć się nie da, chcąc nie chcąc "obowiązkowych obowiązków" nie miałem praktycznie od maja. Nie leniłem się przez ten czas, zdążyłem zmienić swoje życie o 180 stopni i o kolejne 180, wcale nie podobne do stanu poprzedniego, więc to chyba coś. Zaliczyłem już 8 tygodni treningu biegania, więc to też coś. Skończyłem swój kurs hiszpańskiego, zacząłem brać lekcje "normalne", też coś. 

I przede wszystkim - dostałem pracę. Główny cel tegorocznej przerwy od studiów. Zaczynam jutro od 9. Stresik jest, bo to nowa sprawa, pierwsza poważna praca i w ogóle. Mam mimo to dobre przeczucia i myślę, że za jakiś czas będę mógł z czystym sumieniem powiedzieć, że fajnie wyszło.

Póki co muszę się zorientować co i jak i przeorganizować swoje życie. Gdzieś w te krótkie doby trzeba będzie jeszcze wcisnąć po 8 h, 5 razy w tygodniu. Chociaż pewnie będę teraz robił więcej i lepiej niż do tej pory, bo jednak mając mniej czasu, łatwiej jest zrobić więcej.

Dobra, prawdę powiedziawszy piszę to, żeby troszke przelać stres "na papier". Nie lubię być "przed", nie wiedzieć nic, nie znać szczegółów. Na bank jutro o tej porze, będę sto razy spokojniejszy. A za tydzień, dwa napiszę "chłopie, czym ty się stresowałeś?".

Ale póki co jest jak jest.

Idę się piżgnąć spać, bo dla organizmu pobudka o 7 będzie szokiem.

Postawy Widzewa we wczorajszym meczu nie komentuję. Bo nie ma czego komentować, skoro postawy nie było...

Dobrze, że ze stadionem się ruszyło!

Wolałbym iść biegać jutro... ;)

Siła bezczynności (1 października 2012)


W związku z tym, że dziś filozoficznie to na początek, któtka relacja z wczorajszych "Cierpień młodego Bajasowa". Żeby mieć z głowy.

Początek mega, giga ciężki. Kolka na dzień dobry. Obiedzie u babci ileż będziesz się upominał jeszcze, żeś za duży był? Miałem dość po 5 minutach, a przede mną jeszcze ponad 10 razy tyle. O nienienie ja się nie poddaję tak łatwo.

Rozbiegałem francę!

Po 10 minutach nic nie zostało z kolki. Biegło mi się super, chociaż w 1/3 dystansu przepoczwarzyłem się w kuriera i leciałem z kosmetykami dla Love, bo zapomniałem jej wziąć wcześniej i odpokutowywałem. Efekty pominę milczeniem...

Nie wiedziałem, że kosmetyki potrafią tak skutecznie nakłonić człowieka do prania plecaka!

Miało być filozoficznie.

Dziś się w końcu wybrałem na wieczorny porządny spacer. Od dawno się zbierałem i w końcu się udało. I czemu to służy? Takie łażenie po nocy, po pustych ulicach?

Katharsis.

Myślenie o niczym i o wszystkim. Sto pomysłów na sekundę. Za chwilę kompletna cisza w głowie. Żadnych bodźców z zewnątrz. Migających świateł komputera czy telewizora. Liter z książki, dźwięków muzyki. Tylko ja, moje myśli, wyobraźnia.

Pewien, bardzo dla mnie mądry Pan Doktor, kiedyś na wykładzie powiedział, że czas pracy musi się równać czasowi odpoczynku. Czas robienia = czas nierobienia. Cały szkopuł w tym jak nic nie robić w taki sposób, żeby było to efektywne. Umysł też potrzebuje czasu regeneracji, jak mięśnie nóg po ciężkim bieganiu.

Czasem trzeba zdjąć z mózu wszystkie obciążenia i dać mu popłynąć na swoich własnych falach. Dla jednego będzie to pisanie, dla drugiego śpiewanie, dla trzeciego spacery po nocy, a dla czwartego leżenie na trawie i obserwowanie gwiazd. Ważne, żeby wyłączyć się na zewnętrzne bodźce i robić to "coś" mimowolnie, z niemalże wyłączoną świadomością. Wtedy odpoczynek będzie miał sens. Walnięcie się z piwem przed tv daje efekt dokładnie odwrotny.

Warto spróbować poznać siłę bezczynności. Konstruktywnej bezczynności. Czasem to daje więcej niż forsowanie się na chama, byle cokolwiek robić.

Czasu w życiu mamy mało, ale nie na tyle mało, żeby czasami fajnie się poobijać.

Pierwsze impresje (15 sierpnia 2012)


Tytuł w pierwszym wpisie zawierający trudne słowo gwarantuje sukces bloga.

Podchwytliwy adres, tytuł i opis bloga takowoż.

Generalnie jestem skazany na sukces.

Zaczynam parę dni po sukcesach polskich sportowców w Londynie, i jakiś miesiąc po Euro. Do trzech razy sztuka.

A jutro zaczynam znaleziony w necie program biegania, na początek poziom 1, dystans - 10 km. Na pewno miriardy osób będzie chętne czytać o człowieku, który postawił sobie ambitny cel i w pocie czoła do niego dąży, chociaż jest mu ciężko. Jak Rocky w Rocky'm.

Nie ma bata żeby nie wyszło.

Swoją drogą do dupy wygląda ten tytuł na górze. To też wróży dobrze. Rozlazł się, tak samo jak rozlezie się sława o mnie.

System dwufazowy (29 września 2012)


Nie. Nie chodzi o nowy vizir. O vanish też nie.

Chodzi o... życie!

Życie to nie je bajka jak mówi staroamazońskie powiedzenie. W życiu raz jest tak a za chwilę inaczej. Raz nam się chce, a na drugi dzień już nie bardzo. Raz nam idzie jak z płatka, a raz jak po grudzie. A gdy na Michała obrodzą żołędzie, dużo śniegów w zimie będzie...

Jeno zaraz! To nie kącik miłośników przysłów! To blog o poważnych sprawach. O ciężkim życiu moim!

Toteż wróćmy do sedna sprawy. Do systemu dwufazowego. Bo chodzi o to, że... po prostu w tym tygodniu strasznie mi się nic nie chce. Bieganie? Bleh. Na rower? Wsiadłem, i było całkiem nieźle,  ale to było raz i nieprawda. Języki? Porobiłem z Love rosyjski, chociaż bardziej dla zabawy niżby się cosik nauczyć. I tak dalej, i tak dalej. Jak widać wpisów na blogu w tym tygodniu też mnogość ogromna, a pomysłów, planów tyle było, że łohoho!

No i szczego to wynika? Tłumaczyć mogę się faktem, iż dostałem pracę. I po prostu sobie folguję ciesząc się ostatnimi dniami moich krótkich wakacji trwających praktycznie od powrotu z Rumunii, czyli... połowy maja. Ale to kiepskie tłumaczenie. Lepszym jest to, że doświadczam cyklicznego systemu dwufazowego chciejstwo - niechciejstwa.

Czymże się on objawia już wytłumaczyłem. Nie jest w sumie też specjalnie groźny, bo generalnie robię w trakcie fazy niechciejstwa tyle samo co w fazie chciejstwa. Po prostu w tej drugiej wszystko przychodzi mi jakoś tak łatwiej.

Bieganie w zeszłym tygodniu to był wypas, w tym? Zrobiłem co miałem zrobić, ale wolałbym o tym zapomnieć. Szczególnie o dzisiejszej walce z kolką. ZNÓW SIĘ NAŻARŁEM. A miałem tego nie robić... Ale mam wytłumaczenie - obiadek u babci. No jak ja mogłem ją zawieść i nie zjeśc jeszcze jednego kotlecika, no jak?! I potem był ból... Wytężyłem jednak silną wolę i udało się przebiec co trzeba, chociaż już chciałem sobie skracać trasę. Nie ma tak! W sumie jestem z siebie nieco dumny nawet.

Mam nadzieję, że jutro będzie jednak lepiej ;).

No i od nowego tygodnia biorę się za siebie jeszcze bardziej vol. 124312! Wychodzę z fazy niechciejstwa i nie ma że boli! Lepsza dieta, więcej nauki języków i ogólnożyciowe ogarnięcie! Miejmy nadzieję, że nie do następnej fazy niechciejstwa, czyli znając mnie do za dwa tygodnie...

Ah, i jeszcze jedna, mniej przyjemna opcja systemu dwufazowego. Raz się wygrywa 4 mecze z rzędu, raz się przegrywa jeden z Polonią Warszawa. Może się wypowiem jeszcze szerzej na ten temat.

Póki co mi się nie chce.

I mam czyste sumienie. Bo już cały świat wie dlaczego.

Błogostan.

Jesień (27 września 2012)


Temat, który w końcu musiał nastąpić. Ja naprawdę bardzo się przed nim broniłem. Robiłem co mogłem, przecież ile razy można o tym pisać (chociaż akurat nie tutaj). No ale wyszło jak zwykle.

Jesień dała znać o sobie. Pomarańczowo - brązowa feeria barw, łysiejące powolutku drzewa, dużo wiatru i deszczu, ale jeszcze sporo ciepłego słoneczka. Chłodne wieczorki. I chyba systemowo zaprogramowane w głowie przeczucie "nowego początku". Nie na wiosnę. Nie na przełomie roków. Właśnie teraz - na jesień, po wakacjach.

W tym roku nie obyło się bez tego, chociaż myślałem, że będzie nieco inaczej. W końcu Wrocław miał dużo wcześniej wszystko zmienić. Najwyraźniej tak miało być i jestem na jesień w Łodzi, pomału tasując świeżą talię kart i nerwowo czekając na kolejne rozdanie.

Co przyniesie, nie wiem. Wiem czego od niego i od siebie oczekuję. Jak co roku planuję jeszcze bardziej wziąć się za siebie i chyba coraz lepiej mi to idzie, bo sporą część zeszłorocznych planów już zrealizowałem albo realizuję. Jednocześnie mieszam to z obecnymi wymysłami mojej wiecznie nienasyconej wyobraźni. Chociaż doświadczenie uczy, że jeśli w życiu próbuję dodać 1 do 1, najczęściej wychodzi 3, albo pierwiastek z 5, ale taki to urok nieprzewidywalności niektórych zdarzeń.

Oh, i kolejna przypadłość jesieni. Koniec z radosną afirmacją życia. Teraz dominują chłodne wieczory spędzane na spacerach. A w zasadzie na Spacerach. Wyjątkowe w świetle całego roku. Spadająca temperatura i szybciej zapadający zmrok skutecznie czyszczą chodniki z innych spacerowiczów. Zostają najwytrwalsi. Większość pogrążona w zadumie. Oj rozmyślanie pojawia się w jesiennej atmosferze i zdecydowanie jest wchłaniane przez mój organizm.

Romantyzm pełną parą.

Chcesz sprawdzić jak wyglądam na jesień? Wpisz w google "Wędrowiec nad morzem mgły".

Bardziej przyziemnie postaram się napisać jutro. Chociaż ostrzegam przed ryzykiem publikowania takich wpisów jak ten jeszcze przez conajmniej miesiąc. W końcu... licencia poetica.

PS Tak, wiem, "na przełomie lat". Ale tamto wygląda tak uroczo...