czwartek, 26 września 2013

Dlaczego narzekam?

Prosiłbym ewentualnych czytelników o włączenie jako podkład muzyczny utworu Eltona Johna - Can You Feel the Love Tonigt. Tym leniwym sugeruję, że wystarczy skopiować tytuł i wrzucić na jutuba i sobie posłuchacie, a sądzę, że warto.

Zacznijmy od tego, że, gdy już usłyszałeś pierwsze dźwięki zasugerowanej przeze mnie piosenki, powinny się pojawić w Tobie jakieś emocje. Teraz sam sobie odpowiedz - jakie to są emocje? Odpowiedź na to pytanie ma generalnie ogromne znaczenie w dalszej lekturze tego posta.

Jeśli budzi się w Tobie uczucie tęsknoty, przypominasz sobie piękne czasy, a przede wszystkim w Twojej wyobraźni dzieje się piękna historia z afrykańskiego lądu, to znaczy, że powinieneś zrozumieć dlaczego narzekam.

Jeśli natomiast, piosenka o której piszę nie wzbudza w Tobie większych skojarzeń, co najwyżej skądś ją znasz (może z radia złote przeboje?), to znaczy, że narzekam właśnie na Ciebie.

Każde z nas kiedyś było dzieckiem. Każde z nas miało swoje nierealne, a jednak piękne, niewiarygodnie kolorowe marzenia. Z czasem, im bliżej wejścia w dorosłość te marzenia gdzieś odpływają i chowają się do szufladki z dziecięcymi wspomnieniami. Jest to bardzo ważna szufladka dla każdego z nas, bo tak naprawdę determinuje ona kim jesteśmy dzisiaj i jakie wartości są dla nas ważne.

Właśnie dlatego narzekam. Narzekam, bo obserwuję to pokolenie, które będzie moim pokoleniem za jakieś 10 lat. Obserwuję pokolenie pierwszej dekady XXI wieku, moich, naszych następców wychowanków lat 90. Obserwuję i boli mnie jak bardzo ich dzieciństwo, młodość jest spłycane. Niestety biedactwa nie mają na to większego wpływu. Oczywiście wiem, że generalizuję i krzywdzę sporą część fajnych dzieciaków, ale ogół wyrabia normę, stety czy niestety. 

Boję się o to pokolenie, i o przyszłe, w tym to, które będzie pokoleniem mojego potomstwa. Boję się, że wychowywane będzie przez bombardowanie ich informacjami i obrazami, które za jedyny cel mają postawione - przyciągnąć do ekranu (telewizor, monitor, whatever). Boję się, że jedyne wartości jakie wyniosą z dzieciństwa, to chciwość i pragnienie posiadania więcej i więcej.

Dla obecnej młodzieży nie widzę tych fajnych iskierek, które miałem jeszcze szansę posmakować ja i moi rówieśnicy. Miałem szansę dowiedzieć się, że nie warto się poddawać, że warto być dobrym, otwartym i przyjacielskim, ale mieć też szacunek dla wroga/przeciwnika. Dzisiaj wszystko jest czarno - białe, dobre i złe, musisz już za małego opowiedzieć się za którąś ze stron.

Dlatego marudzę. Chciałbym pomóc uniknąć dzisiejszym małolatom tego, że w taki wieczór jak ja nie będą mieli czego puścić w słuchawki, bo w ich czasach hity filmowe miały być tak nagrane, żeby podobały się przez 3 tygodnie promocji filmu. Nie wiem czy narzekanie jest najlepszym na to rozwiązaniem, ale póki co lepszego nie wymyśliłem. Wolę wypocić tutaj parę rzężących słów, aniżeli w ogóle siedzieć cicho i kląć pod nosem w tramwaju.

Mam nadzieję, że moje piękne marzenia z dzieciństwa, okażą się dla przyszłych pokoleń czymś co zawarte jest w tytule tej wspaniałej piosenki do wspaniałego filmu. Piosenki Limahla, do filmu Neverending Story. 

piątek, 20 września 2013

Młodzież

Papier przyjmuje wszystko, ale w zamian za ofiarowane mu zaufanie zachowuje sporo tajemnic dla siebie. Chociażby to kiedy się pisze. Gdybyś czytał moje zapiski na kartce papieru nie miałbyś pojęcia czy napisałem to 14 maja, 24 lipca czy piszę to 20 września. Zwłaszcza, że znając moją złośliwość pisałbym tylko "dzisiaj".

Niestety internet podobno nie kłamie. Przynajmniej w kwestii dat i godzin. Bo w innych kwestiach nie ufałbym mu tak bardzo.

Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek będzie mi dane powiedzieć, że nie czuję się elementem ogólnie pojętej "młodzieży" naszych dzisiejszych czasów. Na co dzień śmiejemy się z babć, że nie potrafią wysłać smsa, z rodziców, że maila piszą jak list do przyjaciela (dobrze, że znaczków na monitor nie przyklejają), a tym czasem ja jestem z tych, których wyprzedziły moje własne czasy.

Dlaczego? Piszę bloga, oglądam klipy na yt, znam sens emotikon i bezsens komentarzy pod artykułami, więc chyba jestem na świeżo. Nawet się trochę się podpisuję pod tym całym nowym Nowym Światem.

A jednak nie jest tak różowo. Nie posiadam fejsa. Nie utrzymuje kontaktu z nikim, kto unikałby mnie przy spotkaniu na chodniku czy w tramwaju. W zasadzie nie mam znajomych, bo większość z nich wymaga ode mnie żebym podpiął się pod facebooka, żeby móc się ze mną umówić. Reszta potrzebuje stałego kontaktu telefonicznego - wtedy tylko jestem uznawany za wartego utrzymywania znajomości. Na palcach ręki drwala wymieniłbym tych, którzy ustawiliby się ze mną dwoma smsami z gatunku - "Tam, o tej" "OK". O przyjściu pod blok i zadzwonieniu domofonem pamiętają dzisiaj tylko listonosze.

Młodzież utonęła w internecie. Zaginęła w dżungli portali zaprojektowanych tak żeby nieświadomie się od nich uzależniali. Włażenie na witryny, na których nic się nie dzieje, dla samego wrażenia to efekt znakomicie wykreowanego pędu ku informacji. Nieważne jest teraz co wiemy i jakie to ma dla nas znaczenie, ważne jest że w ogóle wiemy. Stąd wzrost znaczenia wiadomości z gatunku "Założyłem nowe majtki, Boże jak mnie uciskają".

Dlatego uciekam w miejsca, które pamiętam z czasów mojej jeszcze niezgredliwej młodości. I tym bardziej wpadam w doły. Bo w miejscach, gdzie kiedyś ciężko było znaleźć miejsce żeby usiąść dziś można przebierać w pustej przestrzeni. Nikt nie pije piwa i taniego wina pod szkołą, nikt nie wrzuca bramek z boiska do rzeki, nikt nie odpala zimnych ogni z okazji promocji w carrefour.

Dzisiaj dziękuję Bogu, że jeszcze ktoś musi wyjść z psami na spacer, bo spacerowałbym samotnie.

To ja zdziadziałem, czy młodzieży już nie ma?

wtorek, 26 lutego 2013

Dwie świątynie

Lubię sobie pospacerować po okolicy. Poobserwować miejsca, które doskonale znam. Gdybym jednak szukał ciągle tych samych ujęć pewnie dawno by mi się to znudziło. Dlatego staram się znajdować takie perspektywy, które ukazują moich "starych znajomych" w zupełnie inny sposób.

Długi czas tu mieszkam, zresztą nie tylko ja. Założę się, że mało kto powiedziałby, że w pobliżu jest jedna więcej niż jedna świątynia. Zmiana perspektywy pozwoliła mi zobaczyć, że jednak mamy tutaj dwie. Tuż obok siebie, kompletnie niepodobne. Pierwsza wpisuje się w ogólnie przyjęte kanony wyglądu świątyni, druga (jeszcze) nie. Kiedyś ludzie lgnęli do tej pierwszej, dzisiaj ich pęd skierował się w kierunku drugiej. Jednak nie wygląd czy, nazwijmy to, popularność różnią je najbardziej.

Do pierwszej, górującej nad okolicą swoimi wysokimi wieżami z cegły ludzie zwykli podążać, aby zbliżyć się do Boga. W końcu taka jest podstawowa funkcja świątyni. Modlitwa, kontemplacja, także poczucie wspólnoty. Rozwój duchowy i intelektualny.

Wielu sprzecza się czy w rzeczywistości jest faktycznie tak jak o tym mówi teoria. Są też tacy, którzy uważają, że w tej świątyni ludzie zbliżają się do Boga w niewłaściwy sposób. W związku z tym robią to po swojemu w swoich świątyniach. To jest nieistotne. Tutaj stoi akurat świątynia katolicka, parafia pod wezwaniem św. Wojciecha, nie to jest jednak najważniejsze. Ważny jest cały duchowy wymiar, o którym wspomniałem wcześniej. To jest ten element, to jądro, które pozwala nazwać ceglany budynek "świątynią".

Obok stoi druga świątynia. Świątynia nowego boga, który w naszym kraju pojawił się troszkę ponad dwadzieścia lat temu. Obok stoi świątynia, która dzisiaj stanowi miejsce dążeń wielu z nas. Dziś to tutaj zastanawiamy się nad naszą przyszłością, nad tym czego w życiu rzeczywiście potrzebujemy. Tutaj realizujemy swoje marzenia. Tutaj kłócimy się i godzimy. Tutaj odnajdujemy ukojenie naszych zmartwień.

Dziś nie szukamy Boga w kościele, meczecie czy synagodze. Nawet nie szukamy go wśród natury. Dziś znajdujemy go w hipermarkecie. Teraz to tam chodzimy w niedzielę czy szabat. Tam szukamy odpowiedzi na dręczące nas pytania. Kiedy nie wiemy co ze sobą począć tam znajdujemy ukojenie. W końcu co jest lepszego na uspokojenie niż zakupy? Co nam pozwala poczuć się lepszymi bardziej niż wydanie większej ilości kasy niż zwykle? Rozwój? Znaczy się chodzi o coraz lepsze wynajdywanie promocji i okazji?

W ten sposób sami zmieniliśmy sklep w świątynię. Dziś symbolem religii, tej prawdziwej, nie nazywanej w ten sposób, jest logo carrefour czy auchan. Krzyż? Ładnie wygląda jako tatuaż albo na wisiorku, ale nie świeci się i nie sprzedaje tak jak wymaga współczesny klient. Zresztą logo samo w sobie jest bez wartości, a wszelkie ideały kryjące się za symbolem religii już dawno zapomnieliśmy. Wszystko w imię praw wolnego rynku.

Którą świątynię ja wybieram? Z żenadą odwracam wzrok od obu i wchodzę do parku, żeby pobyć wśród drzew, trawy, wody i ziemi. Nie potrzebuję żadnej marki. Moja świątynia powstaje wokół mnie kiedy patrzę się w gwiazdy, leżąc na mokrej ziemi. Siłą rzeczy nie oderwę się całkowicie od obu wymienionych i wszystkich innych.

Wolę jednak dziękować Bogu za świeże powietrze, śliczne niebo nade mną i genialną muzykę w uszach, niż za to, że stać mnie na więcej niż wczoraj.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Shire

Czym jest Shire? Może lepiej zapytam najpierw - czym mógłby być? W zależności od tego kogo bym zapytał usłyszałbym pewnie przeróżne odpowiedzi. Z pewnością ktoś powiedziałby, że to fikcyjna kraina niziołków zwanych hobbitami w znanej powieści fantasy. Ktoś inny zarzuciłby, że to ostatni przyczółek spokoju w całym Śródziemiu. Znalazłoby się też grono takich, którzy odpowiedzieliby, że to powinno było być pierwsze miejsce, które powinien zniszczyć Sauron, aby odnieść sukces. Do głowy przychodzi mi jeszcze możliwość - ślicznie sfilmowany, urokliwy kawałek Nowej Zelandii.

Moja odpowiedź sięga nieco głębiej, oczywiście nie omijając w swojej treści sporej dawki wyobraźni, idealizmu i filozofii. Dla mnie każda koncepcja pojawiająca się w formie dowolnie pojętej twórczości, ma jakieś podstawy, nazwijmy to, ideologiczne. Nawet gdyby autor zarzekał się (jak chociażby Tolkien), że inspirował się wyobraźnią i jedynie opowiadał wymyśloną przez siebie historię, nie jestem gotów uwierzyć, że nie umieścił w dziele elementów reprezentujących własne stereotypy - skojarzenia. Obrazy zakodowane w umyśle, wydobyte mniej lub bardziej świadomie przez autora, następnie ubrane w czytelną konwencję, ostatecznie stają się dziełem z jakim obcuje odbiorca. W tym momencie dochodzi do procesu dokładnie odwrotnego - konwencja rozbierana jest na mniejsze elementy i zgodnie z osobistymi przekonaniami adresata odpowiednio opisywana i umieszczana w należne jej "szufladki" umysłu.

Tyle wstępu teoretycznego. Będąc już bardziej konkretnym jestem gotów odpowiedzieć - czym jest Shire dla mnie? Shire jest dla mnie ideałem, spełnieniem marzenia o doskonałości. Dlaczego? Najbardziej ogólnie jest Domem. Dom zawsze będzie mniej lub bardziej bliski ideału, bo jest naszym miejscem na ziemi, do którego dobrowolnie się przywiązujemy. W związku z tym nie oznacza miejsca zamieszkania. Oznacza to miejsce, które chcemy uważać za Dom, niezależnie od tego czym w rzeczywistości jest. Dla niektórych faktycznie będzie to mieszkanie czy posiadłość, ale może być to zarówno jedna jego część, miejsce w okolicy, miejsce gdzieś w odległej części świata, a może wręcz przeciwnie - jakiś większy obszar - od takiego wielkości miasta, po taki wielkości oceanu.

Dom nie zważa na aspekty, nazwijmy to, geograficzne. To co jest Domem jest po prostu miejscem nam bliskim. Miejscem w którym niezależnie od okoliczności czujemy się dobrze, które potrafi nas inspirować, uspokajać, motywować, dawać nam to czego sami z siebie nie potrafimy wykrzesać. Jednak przede wszystkim jest miejscem gościnnym i spokojnym.

Dom jest bezpieczny.

To jest główny warunek istnienia Domu. Jeśli nie jest w stanie zapewnić nam faktycznego bezpieczeństwa, powinien dawać nam poczucie bezpieczeństwa. Tutaj nie dotykają nas problemy, wrogowie nie mają wstępu, a wątpliwości ustępują w progu miejsca odpowiedziom. W Domu jesteśmy niedotykalni dla czasu i przestrzeni.

Tym jest właśnie Shire dla mnie. Domem idealnym. Usposobieniem bezpieczeństwa i spokoju. Miejscem gdzie troski nie wykraczają poza rozterki z gatunku "wolę odpoczywać na łące czy wśród drzew?". Miejscem, gdzie nawet zimą jest lato, a nawet latem możemy dostać chłodny powiew gdy go potrzebujemy.

Tym jest Shire. Każdy ma swój własny, chociaż wielu z nas wciąż szuka drogi ku niemu. Co jest moim Shire? Tego już powiedzieć nie mogę. Nie zamierzam zapraszać tam nieproszonych gości, wystarczająco dużo ludzi nie świadomie przemierza trakty mojej krainy.

A gdybym mógł coś wziąć z książkowego Shire'u i przeszczepić go do mojego własnego co by to było? Ziele Longbottom. I bardzo długa fajka. Ławkę na wzgórzu zrobię już samemu.

niedziela, 17 lutego 2013

Odpowiedzi

Ze względu na brak inspiracji, a także zapotrzebowania na inspirację, postanowiłem odejść od konwencji nazywania posta tytułem piosenki. Co ja się będę szczypał - licencia poetica.

Pytania są dobre. Trzeba je sobie i innym stawiać, po pozwalają nam się rozwijać. Dzięki nim możemy zdobywać nowe informacje, otrzymywać wyjaśnienia nurtujących nas kwestii, pozwalają na zrozumienie. Zachęcają do postawienia kroku w przód, aby podrapać to swędzące miejsce w umyśle zwane ciekawością lub, jeśli ktoś się na pierwszym stopniu do piekła stawiać nie chce, dociekliwością. Tak sobie to trwa, raz wolniej raz szybciej, dążąc do nieskończoności, bo pytania wywołują głód niemożliwy do nakarmienia.

Pytania mają jednak rodzeństwo. Teoretycznie równie liczne jak one same. Na każde pytanie istnieje odpowiedź. Wiadomo, że na te najbardziej fundamentalne poznajemy odpowiedź dopiero "po", jednak na sporą część jesteśmy w stanie odpowiedzieć jeszcze za życia.

Tu pojawia się problem. Są pytania na które odpowiedzi przychodzą łatwo, jednak są takie na które nie jesteśmy w stanie lub nie chcemy odpowiadać. Nieodpowiedzane pytania lubią się kumulować, tworząc jeszcze większy zamęt i blokując miejsce na odpowiedzi na dalsze, wiecznie rodzące się znaki zapytania. Pułapka to okrutna, nie dość, że sama w sobie straszna, to jeszcze trudna do wyplątania się z niej.

Sam w taką chyba wpadłem. Zadałem sobie, w krótkim czasie ogromną ilość pytań i na wszystkie koniecznie chciałem poznać odpowiedź. Oczywiście, nie były to pytania z gatunku tych najprostszych. Chociaż same w sobie, treściowo, takie rzeczywiście były, to jednak odpowiedź na nie wymagała dużego skupienia się lub odwagi. Mnie chyba zabrakło jednego i drugiego. Przewalający się przeze mnie tumult pytań doprowadził mnie do stanu absolutnego zasupłania. Żadna odpowiedź nie była dobra, jednak nie potrafiłem, nie chciałem lub bałem się odpowiedzieć na nie we właściwy sposób.

Jednak chyba w końcu dojrzałem. Nie wiem czy trwało to tak długo, bo miało tak trwać, czy też mogłem uporać się z tym wcześniej. Dotarłem tu gdzie jestem i zacząłem w końcu odpowiadać, szczerze, nie szukając obejść czy wytłumaczeń. Ciężkie to było i w zasadzie jest, ale chyba warte zachodu. Najgorsza odpowiedź jest i tak lepsza od braku odpowiedzi.

Stąd moje postanowienie. Być konkretnym. Nie wątpić. Nie zastanawiać się. Odpowiadać tak jak czuję, że jest słusznie. Czasem dostanę z tego życiowego kolokwium dwa, ale zawsze istnieje możliwość poprawki. Nie podchodząc do egzaminu zabieram sobie szansę na chociaż poznanie tego co jest na teście.

Po pierwszych krokach każdy z nas się wyłożył. Potem udało nam się wstać, iść i wspinać. Dorosłe, odpowiedzialne życie nie jest łatwe, szczególnie dla wiecznych dzieci, takich jak ja. Jednak można sobie z nim poradzić. Dziecko nie kombinuje odpowiadając na pytanie, mówi to co czuje. Czasem jest blisko prawdy, czasem się z nią mija. Łatwiej jednak uzupełniać wiedzę, niż budować ją od zera.

Dziś zaczynam stawiać fundamenty. Spodziewam się, że zanim dojdę do dachu niejedna wichura i ulewa da mi się we znaki. Jednak satysfakcja z pierwszej suchej i ciepłej nocy, będzie warta całego tego wysiłku.

niedziela, 10 lutego 2013

Pozwól mi nie mówić nic

Mówią, że milczenie jest złotem. Ja postanowiłem nie mówić nic przez pewien czas. Po części z zamierzenia, po części "bo tak wyszło". Nie wiem czy tak mam tylko ja, czy inni też, ale czasem lubię sobie po prostu pomyśleć, nigdzie nie artykułując tego co mi się kłębi w głowie. Czasem nastawiam się na chłonięcie informacji w tym czasie, czasem po prostu wrzucam umysł na luz i daję mu chwilę oddechu, a czasem myślę o tym czego nie zamierzam wyrzucać w świat.

Jak było tym razem? Jak zwykle wziąłem z każdego po trosze. Chociaż główna przyczyna leżała w "chłonięciu". Chciałem jak najszybciej skończyć czytanie, a w zasadzie reading, "Lord of the Rings". Czytanie tak ogromnej powieści w oryginale wydawało mi się z początku karkołomnym wyzwaniem. Rzeczywiście z początku takie było. Myślałem, że mój english jest nieco better. Brnąłem przez pierwsze rozdziały z bólem, mając wrażenie, że nigdy nie skończę tego czytać. Pół biedy gdybym tylko czytał "na zrozumienie". Ja chciałem jeszcze uczyć się wszystkiego co nowe. I uczyłem się - coraz więcej i więcej. Z rozdziału na rozdział nowych słówek było coraz mniej. Zacząłem to czuć. Z męczarni, pomału, czytanie zmieniało się w delektowanie się powieścią taką jak ją autor stworzył. Satysfakcja? Ogromna. Dałem radę i mam ochotę na więcej, chociaż może dam sobie troszkę czasu na czymś w języku ojczystym ;).

Co poza tym przyniosło mi milczenie? Kilka nowych pomysłów, które być może kiedyś zaczną się tu pojawiać. Poza tym, przede wszystkim, troszkę sobie odpocząłem od tworzenia czegokolwiek, dzięki czemu mam większą ochotę pisać więcej. Zatamowałem troszkę wody, trzeba ją będzie z powrotem puścić do rzeki.

A mam już taką ochotę poleżeć wieczorem na trawie i popatrzeć się na czyste niebo pełne gwiazd... oczywiście milcząc.

wtorek, 15 stycznia 2013

Zalew

Kompletny przypadek, że odkryłem ten kawałek, chociaż 'Kandydatów na szaleńców' słuchałem już dawno temu. W końcu żeby powiedzieć, że zna się jakiś utwór trzeba go zrozumieć, a nie tylko kojarzyć melodyjkę i tytuł.

Zawsze uderza mnie determinacja i bezkompromisowość Tego Typa Mesa. Pewnie w dużej mierze dlatego, że mnie samemu brakuje często tych cech. Pracuję nad tym i dziękuję Piotrkowi, że inspiruje mnie do tego.

Jednak nie to jest główną myślą jaka wpadła mi do głowy podczas słuchania "Zalewu".

Odzyzkaliśmy wolność, my Polacy, ponad 20 lat temu. Dostaliśmy nieograniczone możliwości, z których wolność słowa wcale nie jest najważniejszą. Dostaliśmy możliwość kreowania swojego świata i zmieniania rzeczywistości na własną modłę. Tymczasem co robimy? Nic. Mówimy, że jesteśmy niezależni i pieprzymy system, bo chodzimy na piwo do parku i po czterech drzemy się, którego klubu nie lubimy. Kto teraz pisze wiersze czy chociaż je czyta? Kto czyta filozofów? Biblię? Kto słucha klasyki lub chociaż czegoś czego nie ma w Esce czy Empiku. Nie wykreujemy nic konstruktywnego, nie chłonąc nic konstruktywnego. Wolimy jednak przyjmować jak papkę to co nam serwują na tacy, mało kto zajrzy czy w kuchni szef nie da nam spróbować czegoś smaczniejszego...

Właśnie - kolejny zarzut - my. Grupa - kotletowa panierka, jak to określił Mes. W grupie wszyscy jesteśmy mądrzy, błyskotliwi i odważni. Nie zauważamy, że równamy w dół, do najsłabszej jednostki w towarzystwie. Brzmi troszkę jak Nietsche, ale taka jest prawda. Choćby najbardziej inteligentna osoba, w tłumie jest w stanie działać maksymalnie irracjonalnie. Wiem, bo sam tak robiłem. Zamiast pisać, nawet grafomańsko - pseudofilozoficznie, pewnie spałbym już dawno znieczulony kilkoma Harnasiami z puszki. Chociaż budzi to niedowierzanie wielu osób, które znają mnie tylko powierzchownie, wolę siedzieć sam czy we dwójkę, ale ambitnie, niż otępiać się w grupie.

Nie zamierzam robić z siebie ideału, ciągle zbyt często odwracam wzrok i sznuruję sobie usta wtedy kiedy trzeba patrzeć i krzyczeć. Dałem przez długi czas oklejać się błotem, wyjście z tej skorupy troszkę mi zajmie. Jestem z siebie zadowolony, że przynajmniej mam tego świadomość. Podejmuję rękawicę.

Nie zamierzam wpisać się w filozofię pokolenia "nic się nie stało". Nie zamierzam dać się zalać, chociaż wody tu już miejscami ponad szyję.