poniedziałek, 26 listopada 2012

...nie żyje

(polecam przeczytanie najpierw poprzedniego posta)

Jest jesień 2012. Nie jest fajnie. To znaczy, bywało gorzej, ale to ciągle nie to, czego szukam od 2010. Od momentu kiedy zdołałem wdrapac się na sam szczyt, a następnie spaśc z ogromnym bólem na twarde dno. Dorosłośc dała o sobie znac tak jakby za wcześnie. Przemijanie dało o sobie znac dużo za wcześnie, kopiąc mnie po głowie pod postacią depresji.

Ciężko wypełzac z dna najciemniejszej jaskini, ale podjąłęm się tego zadania. Kroczek po kroczku robiło mi się coraz lepiej. Pewnie, że czasami zdarzało się poślizgnąc na błocie, albo potknąc na rzucanej przez kogoś pod moje nogi kłodzie. Wybijałem sobie zęby, ścierałem łokcie i kolana, w końcu doszedłem miejsca, gdzie poczułem się pewnie. Uznałem, że jestem na tyle mocny, że zamiast pomału dreptac mogę od razu skakac ogromnymi susami przed siebie.

Załatwiłem to co do mnie należało i skoczyłem. Daleko, dużo dalej niż powinienem na samym początku. Początkowo lot był przyjemny. Trzeba jednak umiec rozróżnic przyjemny lot od lecenia pionowo w dół. Pieniądze szybko się kończyły, a perspektywy nie zmieniały się ani o centymetr. W końcu, zanim znów spadłem na samo dno otworzyłem spadochron. Posypałem głowę popiołem.

Postanowiłem zrobic TU to czego nie udało się osiągnąc TAM. Nie liczyła się metoda, cel uświęcał środki. Okazało się, że nie uświęca. Tym razem do dołu przyciskał mnie ogromny głaz, zobowiązań, postanowień i wątpliwości. Nie mające gdzie uciec przygniatały mnie coraz bardziej do dna.

W końcu pękłem. Nie po to wdrapywałem się tak wysoko, żeby dac się przygnieśc czemuś, co nic mi nie przyniesie. Nawet gdybym nauczył się dźwigac takie ciężary.

Znów pojawiła się pustka. Czułem się jak mały chłoptaś, zostawiony na ogromnym pustym polu. Z jednej strony szczęśliwy z nieograniczonej wolności. Z drugiej przerażony, faktem iż nie wie w którą stronę iśc.

I wtedy dowiedziałem się, że Nie żyje. Ten sam, który wcześniej Nie miał sobie równych.

Wydał czwartą płytę. Dwie poprzednie trzymały poziom, ale nie było to to samo co pierwsza. Dlatego do tej podchodziłem z dużą rezerwą.

Chociaż ciężko było trzymac dystans słuchając "Znasz mnie". Kwintesencja idealnego singla - intra. Słysząc ten "Pierwszy Milion" na końcu mam ciarki. Jednak dalsze opinie postanowiłem wydawac dopiero po usłyszeniu całości.

Dobrze jest miec oryginalne płyty. Kiedy w końcu dostałem wyczekany krążek, postanowiłem najpierw przeczytac to co jest napisane we wkładce. Szczerze mówiąc gdyby nie ta lektura pewnie kompletnie inaczej podszedłbym do tej płyty. Dlaczego? Pozwolę sobie uargumentowac na końcu tej, nazwijmy to, recenzji.

Odpowiednio nastawiony wcisnąłem play. Znów ciarki przy "Znasz mnie". A dalej? Petarda. Sto petard. Kilka dobrych ton pieprzonego trotylu.

Jakie on osiągnął brzmienie! I te elektroniczne bity, dla mnie kwintesencja dobrego syntetycznego brzmienia. Na tym to powinno polegac! W warstwie muzycznej totalna miazga, ale ale...

...liczy się liryka. Hipotermia, Świt. Nie wiem czy kiedykolwiek słyszałem szczersze utwory. Dotykające tych miejsc naszej jaźni, które chcemy najgłębiej schowac, wyznania człwowiek z depresją. Dla mnie tym bliższe, iż sam przechodziłem przez to samo. Symfonia smaków też rozsadza psychikę szczerością. Jeśli Twój ulubiony raper mówi, że nawija szczerze, sprawdź najpierw te trzy kawałki i porównaj. Nieco mniej bezpośrednie, ale równie ciężkie Mr. Underground, Śnieg i lód, Lekcja patriotyzmu, Kobiety swoich mężczyzn, Strumień (na genialnym, najlepszym na płycie bicie!) poddają pod zastanowienie obecny stan naszego społeczeństwa. Mnie podczas słuchania tych kawałków w głowie pulsuje tylko pytanie "co my tu w ogóle robimy?". Pięknie podsumował Zeus dzisiejszą publikę net-rapową w ODP. Dalej osobiste Muzyka, miłośc, przyjaźń, Obcy sufit i Tony Halik, z których moim faworytem jest szczególnie ten pierwszy.

Na tym w zasadzie mogłyby się skończyc tematy kawałków z tej płyty. Dostalibyśmy pewnie podany na bardzo energetycznych bitach dziennik wściekłego na rzeczywistośc gościa w trakcie lub po depresji. Jednak pozostałe dwa kawałki z tej płyty spinają ją w uderzającą życiowością całośc. Po kompletnym dnie, brudzie i furii przebijają się (nomen omen) promienie nadziei. Słońce i Gwiazdy dają tak niewyobrażalnego kopa po wcześniejszej traumie, że mnie stawia na nogi jak wtedy, w 2008. Udaje się osiągnąc katharsis.

Ja osobiście podziwiam Zeusa, za odwagę, szczerośc i umiejętnośc przekazania kosmicznych ilości energii. Mnie najbardziej jara fakt, że Nie żyje, nie jest zmyślnie przemyślanym tworem, mającym odpowiednio, przez kontrasty, działac na psychikę. Jest całkowicie szczerym zapisem tego co siedziało w głowie autora.

Skąd to wiem? Po pierwsze - czuc to w głosie, w liryce całej płyty. Nie wiem czy dałoby się oszukac tak ogromną ilośc skrajnych uczuc, tak bliskich ludziom z depresją. Po drugie - bo czytałem wkładkę płyty. To co działo się z Kamilem podczas tworzenia płyty opisał Joteste, druga częśc Pierwszego Miliona. Opis jest równie szczery, co płyta, podszyty jeszcze dystansem kogoś kto patrzy na bliską osobę, czuje co się dzieje, ale nie zna jej myśli.

W ogóle, ja czuję jakby to nie była płyta Zeusa, a całego duetu. Nie wiem czemu, ale mam wrażenie, że gdyby nie Joteste, ta płyta mogłaby w ogóle nie powstac, a na pewno nie w takiej formie.

Więc dla obu Panów - gratulacje!

PIERWSZY MILION!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz